Usunięty Ekspert
Przyszła kiedyś do mnie młoda kobieta. W oczach miała pustkę, nic nie można było wyczytać. Jej problem polegał na tym, że mąż (dziesięć lat starszy ) notorycznie podejrzewał ją o zdrady. Wyszła za mąż bardzo młodo mając osiemnaście lat. Na świat przyszedł synek i trzeba było szybko dorosnąć i sprostać trudom dnia codziennego. Nie pracowała, bo nawet nie miała kiedy ukończyć szkoły. Był to tradycyjny układ: ona w domu, a mąż zarabiający na rodzinę. Mówiła mi, płacząc, że nie może zrobić zakupów bo mąż rozlicza ją z każdej minuty. Nie ma mowy o pójściu do koleżanki, bo tam też zagrożenie i wszyscy w zmowie. Ktoś kto ukłonił jej się na ulicy był już pretendentem do niecnych zamiarów. Nie pomagały tłumaczenia, zapewnienia. Im bardziej starała się wytłumaczyć, tym trudniejsza stawała się sytuacja. Była strzępkiem nerwów i pytała "co dalej?"
Faktycznie sytuacja nie do pozazdroszczenia. Pytałam jak wygląda pożycie? Czy ma satysfakcje? A odpowiedz była: "Z czego......?" Została brutalnie wprowadzona w życie i bez oznak najmniejszej przyjemności, ale za to nie mogła narzekać na brak obowiązków.
Była u mnie wraz z synkiem praktycznie codziennie po kilka minut (wtedy jeszcze nie było telefonów komórkowych) i za którymś razem odruchowo powiedziałam: "To niech pani w końcu to zrobi! Wtedy będzie wiedziała za co cierpi." Jej wzrok znieruchomiał a ja zauważyłam, że moja odpowiedź nie była przemyślana. Jednak poszło w eter!
Długo jej u mnie nie było po tym spotkaniu. Po pół roku przyszła do mnie już nie dziewczyna, a pewna siebie kobieta. Towarzyszył jej nie synek a... dystyngowany pan. Stanęła w progu i powiedziała, że pokazałam jej drogę i ona z niej skorzystała. Jest szczęśliwa, kochana i wie już co to przyjemność z obcowania z drugim człowiekiem. Zapytałam nieśmiało: "A jak mąż?" Mąż taki sam, robi wyrzuty, nazywa po "imieniu" a ja w duchu uśmiecham się i mówię "masz rację kochanie". Teraz już mnie nie ranią słowa a spokojnie ich wysłuchuję i....robię swoje. I dodała: " Teraz przynajmniej wiem, za co!"
Po owym panu byli następni, każdy był mi przedstawiany i każdy był tym właściwym! Mówiła mi, że odnalazła siebie w tym wszystkim i swoją drogę, że teraz musi odrobić to wszystko, co zostało jej brutalnie zabrane. Lata leciały a ona nie zmieniała swojego postępowania, zmieniały się tylko osoby w jej otoczeniu.
Mąż niestety już nie żyje, umarł na zawał. Ona wyjechała za granicę. Otrzymałam kilka lat temu pocztówkę. Napisała mi, że jest sama i znowu w punkcie wyjścia, prosiła o wskazówkę! Już nie odpowiedziałam. Uznałam, że nie do końca każdemu można pomóc! Jak się popada z jednej skrajności w drugą, to też nie jest wyjście.
Mam natomiast przemyślenia co do zaborczej zazdrości. Każdą miłość można zabić jeżeli człowiek tak bardzo się postara.
W każdym związku powinna być autonomia i poczucie swobody. Jeżeli tego zabraknie to może się tak zakończyć. Uczucie trzeba pielęgnować i dbać o nie jak o ogródek. Cóż z tego, że zasiejemy piękne kwiaty, one wzejdą, ale zapomnimy je opielić, podlać i co się stanie? Czas zrobi swoje. Roślinki przepadną, zarośnie, pozostanie obraz tego co mogło być, a myśmy nie uratowali. Człowiek jak kocha to dostaje skrzydeł i ma uczucie oderwania się od ziemi. Jednak niewłaściwe zachowanie, podejście do drugiego człowieka sprowadza nas na ziemię i spadamy z wielkim hukiem z uczuciem niesmaku i porażki. Gonimy za czymś co jest w zasięgu ręki, a mamy tego świadomość dopiero jak coś stracimy. Historia ciągle się powtarza. Nikt jednak nie wierzy na słowo i życie wraz z jego konsekwencjami toczy się dalej.
Zanim więc zabronisz, ukarzesz "na zaś" pomyśl jakie mogą być tego skutki! Zawsze mamy dwa wyjścia, jednak sztuką jest wybrać właściwe i wiedzieć, że skutki naszych wyborów i tak my sami poniesiemy! Nie ma nic na siłę i wszystko musi z nas samych dobrowolnie wyjść, a serce powinno nam podpowiedzieć, w którą stronę się udać!
Praca nad sobą, Porady życiowe, Historie miłosne, Historie z życia